#Wędrowanie: Columbia SC - kulinarnie

05:37 Karolina Starnawska 1 Comments


Kwiecień-plecień dużo pracy... I ani chwili wolnego czasu (o którym pisałam już dwa razy) na pochylenie się nad szkicami rozpoczętych postów. W związku z tym i ze zbliżającą się majówką, znów zapraszam do lektury moich wspomnieć z USA :). Wcześniejsze opublikowałam w postach Z #Wędrowanie: Jak było w USA? Część 1. i #Wędrowanie: Jak było w USA? Część 2. Tym postem zapraszam Was do... stołu ;) (data pierwszej publikacji: 2.08.2014).

---

Nie jestem żadnego rodzaju specjalistką od jedzenia. Ja je po prostu lubię :).

Nie mam też w zwyczaju fotografować wszystkiego, co mam na talerzu. Ale kiedy coś jest szczególnie ładne lub w jakiś sposób zadziwiające, to nie waham się ani chwili :).

W USA zadziwiło mnie kilka potraw, które przede mną postawiono... 

Pierwsza kwestia to ich wielkość. Jak piszą, że napój jest duży, to rzeczywiście jest DUŻY. Litrowy smoothie zakupiony na lotnisku był pierwszym dowodem na to, że facet z Super Size Me nie kłamał. W knajpce w Columbii nie było różnych rozmiarów napojów; mój, tak na oko, był półlitrowy. A może nawet ciut większy... Oba smoothies były bardzo słodkie. 

Pozostając chwilę przy kwestii wielkości dań... Między, zdaje się, 15 a 16:00, lokale gastronomiczne serwujące lunche i obiady ;) były zamknięte... A kiedy już w jednym z nich (jedzenie azjatyckie) zasiadłam, okazało się, że nie mogę zamówić małej porcji, bo to porcja lunchowa, a lunch już się skończył. Teraz, droga pani, mamy dinner i wydajemy większe porcje. Ojej, pomyślałam, i z lękiem zamówiłam talerz krewetek w sosie sezamowym. Moje obawy potwierdziły się - przede mną stał chyba kilogram krewetek! Na szczęście mogłam wziąć to, czego nie zjadałam, ze sobą. Bez dodatkowych opłat za pudełko.

Smoothie lotniskowy
Smoothie z Columbii


Kawa na lotnisku... Espresso, na widok którego każdy porządny Włoch wyciągnąłby nogi... A jeśli nawet nie na widok, to spróbowawszy. Nie jestem kawoszem, ale piłam kawę w Rzymie. Smakowała inaczej. O, patrzcie, nawet gniazdko się zdziwiło. (Te amerykańskie gniazdka są taaaakie śmieszne :D.)

OMG, co za kawa!

Innej kawy w USA nie piłam (oprócz tej w hotelu), ale jestem pewna, że są lokale, gdzie można wypić naprawdę dobrą. Moje doświadczenie nie jest w żaden sposób miarodajne. Dodam tylko, że kawa hotelowa też nie była jakaś super - ale lepsza niż z lotniska.

No, dobra, a teraz pozytywy będą :). Jeśli będziecie kiedyś w Columbii SC, zajdźcie na Soda City Market, o którym pisałam już w poprzednim poście oraz do dwóch lokali. Jeśli nie macie nic przeciwko deserom przed obiadem (ja nie mam!), to wstąpcie najpierw na lody do Paradise Ice. To niewielka lodziarnia prowadzona przez małżeństwo, które samo kręci wszystkie lody, a nawet wymyśla własne smaki! Regułą jest też to, że jakiś smak pojawia się, a potem znika, bo zastępuje go inny. Wiem to, bo wypytałam właściciela :). Wafelki do lodów również wypiekane są na miejscu.

Dwie gałki. Smaków, wybaczcie, nie pamiętam, ale ten z wierzchu był bardzo oryginalny. Smak jakiegoś ichniego napoju gazowanego... (Nie Coli, nie!)

Paradise Ice mieści się przy Main Street, tak samo jak drugi lokal, który jest godny polecenia - Good Life Cafe. A pomyśleć, że zrezygnowałabym z odwiedzenia go! Dwie koleżanki, które się tam pożywiały pierwszego dnia, odradziły ten lokal - bo zimne, bo sałata, bo dziwne... Ja natomiast wiedziałam już z internetów, czym jest RAW food i weganizm i postanowiłam jednak spróbować, zwłaszcza że pogoda sprzyjała jedzeniu zimnej sałaty :).

W menu znalazłyśmy z koleżanką nie tylko spis potraw i składników, z których zostały one wykonane, ale także informację o tym, że warzywa używane w Good Life Cafe są eko, fair trade i cośtam, cośtam... Wiecie, o co chodzi... Odniosłam się do tego raczej sceptycznie...

Sceptycyzm wyparował po pierwszym kęsie sałaty. Jak to możliwe, żeby sałata była tak dobra? WOW. No i jeszcze kalafiorowy ryż w czymś, co udawało sushi. Pyszny! Do dziś zastanawiam się, czemu ja tam deseru nie zamówiłam. Czemu?! (Dodam, że ceny były podobne do tych w większości knajp w okolicy. Zwykle za lunch płaciłam ok. 15 dolarów.)

O, taka byłam szczęśliwa podczas posiłku:

Szczęśliwy ten, komu podano dobre jedzenie :).


Na koniec zaś takie małe zdziwienie, które wprawiło mnie i koleżanki z konferencji prawie w studencki nastrój. W naszym hotelu od poniedziałku do czwartku w określonych godzinach popołudniowych serwowano dla gości przekąski i piwo lub wino (dwa kieliszki na głowę, żeby nie było!). Wino było dobre, ale spójrzcie na kieliszki! :D

Jak za studenckich czasów...
A teraz pozostaje mi tylko życzyć wszystkim czytającym smacznego! :)

1 komentarze:

#ŻywotNauczyciela: Mamy czas wolny!

05:30 Karolina Starnawska 1 Comments

Nauczyciele to korzystający z życia ludzie (z naciskiem na ludzie)

Jakiś czas temu, pod wpływem (wolnej) chwili (Chwilo, trwaj! chciałoby się krzyknąć) opublikowałam wpis, w którym pytałam o to, co Wy - nauczyciele - robicie w wolnym czasie (#ŻywotNauczyciela: Czas wolny). Okazało się, że mam świetnych, realizujących się także poza pracą, czytelników. Wasze sposoby spędzania czasu wolnego przedstawia mapka mentalna.

Jesteście podróżnikami, artystami, czytelnikami, oglądaczami, sportowcami, społecznikami, działaczami. Jesteście ludźmi, którzy wiedzą, że trzeba odpoczywać i robią to. Gratuluję i bardzo się cieszę!


Jesteście też ludźmi, których pasje często kręcą się wokół naszego nauczycielskiego fachu - czytanie, oglądanie filmów, wyszukiwanie ciekawych miejsc na szkolne wycieczki... Pisaliście, że zawód jest waszą pasją. To świetnie! Nie zapominajcie jednak o tym, że od czasu do czasu trzeba się od niego oderwać, pobyć myślami gdzie indziej. Ja to nazywam mentalnym BHP. 



Untitled
Mentalne BHP na koncercie

Samanta z bloga Edukacja z pasją w komentarzu pod pierwszym wpisem o czasie wolnym wspomniała swojego wykładowcę z dydaktyki. Zapytał on studentów o ich pasje, a zajęcia podsumował słowami, że nauczyciel bez pasji nie jest interesujący dla uczniów ani autentyczny.

Mogę podpisać się pod tym stwierdzeniem, tak jak pod anonimowym komentarzem, który kończy się słowami: Dobrze jest znać swoich uczniów, ale jeszcze lepiej, kiedy oni też troszkę znają nas.

Oczywiście nie chodzi o to, by podawać swój adres, telefon i nr PESEL. Ale trochę kart można odkryć, by pokazać, że, choć jest się nauczycielem, niekoniecznie jada się na deser kredę, a na kolację kartkówki ;). Kiedy w zeszłym roku szkolnym robiłam ewaluację swoich lekcji i pytałam uczniów o to, co sprawia, że są na polskim bardziej zaangażowani, co ich interesuje, jedna osoba napisała: Kiedy pani opowiada różne historie ze swojego życia. 

Te różne historie mogą pomóc w zilustrowaniu niejednego tematu lekcji! Mogą sprawić, że staniemy się bardziej wiarygodni jako ludzie, a dzięki temu - jako nauczyciele przedmiotu i wychowawcy. Pisząc to, mam na myśli szczególnie język polski. Często rozmawiamy z uczniami o wartościach z wyższej półki: prawdzie, dobru, złu, miłości, miłosierdziu, przebaczaniu, dylematach moralnych... Jako przykłady nieliterackie, niefilmowe, słowem - niefikcyjne, przytaczam czasem jakieś wydarzenie z życia swojego i swoich znajomych, rodziny, przyjaciół... Oczywiście nie wdaję się w szczegóły, bo nie o to chodzi, by narracja o nas zastąpiła narrację o uczniach i o bohaterach literackich...

A tutaj inny sposób na zagospodarowanie czasu wolnego - obsługa social media na Festiwalu Gospel bez Granic

Fragmentami swojego prywatnego życia - przeczytanymi książkami i interesującymi miejscami - dzielę się też na Instagramie i Snapchacie (@lekcjepolskiego). Myślę, że warto pokazywać to, co ciekawego, a jakoś związanego z nauczanym przedmiotem, wydarza się w moim życiu. Oprócz tego, że mogę zapunktować u uczniów ;), mam szansę pokazać też niektórym niedoinformowanym osobom, że nauczyciel to człowiek aktywny i zaangażowany, a nie ktoś, kto pracuje kilka godzin w tygodniu i do tego ma jeszcze ferie i wakacje... Oczywiście nie musicie się ze mną zgadzać w kwestii istnienia w social mediach różnej maści. Dla mnie jest to jedno z pól, na którym pokazuję, że jestem dobra w tym, co robię - a przynajmniej się staram.

Staram się także nie przesadzać z tym pokazywaniem swojego czasu wolnego oraz opowiadaniem o nim. W końcu są także sprawy, które wolę zostawić dla siebie. Ot, na przykład data urodzin. I inne kwestie, ważniejsze i mniej ważne... Panuję nad tym, by niektóre działania, których podejmuję się w wolnym czasie były także wolne od myślenia o szkole. Mentalne BHP. Nie zapominajcie o nim! :)



1 komentarze:

#Wędrowanie: Jak było w USA? Część 2.

13:46 Karolina Starnawska 3 Comments

Z uwagi na to, że ten tydzień i poprzedni były baaardzo intensywne, nie skończyłam ani jednego z rozpoczętych wpisów (jednego o czasie wolnym nauczyciela po raz drugi, drugiego - ponownie o Papierowych miastach), zapraszam więc na kolejny wpis z cyklu #Wędrowanie. To druga część relacji z podróży do USA (data oryginalnej publikacji na starym blogu: 1.08.2014). Na pierwszą zapraszam tutaj: #Wędrowanie: Jak było w USA? Część 1.


Przed wylotem do Stanów miałam tyle roboty, że nie bardzo nawet wiedziałam, jakie atrakcje (oprócz konferencji i przyległych do niej wydarzeń, takich jak wieczór w kinie, prezentacja programu popularyzacji czytelnictwa, przyjęcie, bankiet i spotkanie z ilustratorką i pisarką Anitą Lobel) może mi zaoferować Columbia. 

Po przylocie okazało się, że pierwszymi atrakcjami są upał i wilgotność, a następnymi - brak w centrum miasta sklepu spożywczego i księgarni. Serio. Ok, księgarnię jakoś przebolałam, kupiłam kilka książek na lotnisku. Ale żeby ani pół spożywczaka nie było? W Polsce niemal potykamy się o Żabki, tam nie znalazłam ich odpowiednika. Przed śmiercią z pragnienia uratował mnie sklepik w recepcji hotelu (2 dolary za pół litra mineralnej) oraz poustawiane tu i ówdzie fontanny z pitną wodą. Uważam, że to świetny wynalazek, ciekawe, czy u nas by się przyjął. 

Po około dobie pobytu miałam wrażenie, że trafiłam do najmniej interesującego miasta w USA.

Zapewne miałabym nieco inne odczucia, gdybym mogła poruszać się po nim samochodem, zobaczyć nieco więcej niż Downtown... - myślałam. Okazało się jednak, że i w centrum można zobaczyć coś ciekawego. Poznana na konferencji koleżanka z Belgii planowała zwiedzić historyczne domy przy Blanding Street. Przyłączyłam się do niej i spędziłyśmy pouczające popołudnie, dowiadując się kilku faktów z historii miasta i, przede wszystkim, zwiedzając piękne wnętrza. Zanim przewodniczka powiedziała, że nie można robić zdjęć we wnętrzach (ponieważ, uwaga - muzeum nie ma praw autorskich do wszystkich znajdujących się w domach przedmiotów!), udało mi się sfotografować klatkę schodową i fragment salonu. Nie zważając na prawa autorskie do przedmiotów - oto i historyczne wnętrza:



Czułam się trochę jak na planie Przeminęło z wiatrem. Oczyma wyobraźni widziałam Scarlet w krynolinie sunącą po tych pięknych schodach. Niestety, inne rzeczy też człowiek zaczyna widzieć oczyma wyobraźni, kiedy pokazują mu część gospodarczą domu i mówią, że nie było w nim kuchni. Wszystko z budynku obok przynosili niewolnicy, których było prawie 10 razy więcej niż domowników.

Zwiedziłyśmy ten dom (z niego pochodzą zdjęcia wnętrz): 
[Informacje i zdjęcia na oficjalnej stronie muzeum: http://www.historiccolumbia.org/hampton-preston-mansion-and-gardens.]


Oraz stojący naprzeciwko Robert Mills House:





Po powrocie na Main Street okazało się, że dla tego miasta jest jeszcze jakaś nadzieja! Oto bowiem, co ukazało się naszym oczom:


Trafiłyśmy na Soda City Market, na którym co prędzej nabyłyśmy coś warzywno-owocowego do picia. Moje picie wygląda trochę jak rozpuszczona gleba. Smakowało tez jak gleba. Z pietruszką i imbirem :).


Lokalną specjalnością okazały się natomiast... gotowane orzeszki ziemne. W skorupkach! Swoją drogą, co mówi o kulturze tego miejsca fakt, że lokalnym przysmakiem jest tak skomplikowane danie?


Posilona napojem o posmaku ziemi oraz ziemnymi orzeszkami, ruszyłam Ci ja na mały fotograficzny spacer (a tak naprawdę to do sklepu turystycznego). Okazało się, że nie taka znowu ta Columbia nudna i straszna, jak mi się na początku wydawało.








3 komentarze: